ISIDORUS
Orędowniczki na ścieżkach Beskidu (praca konkursowa) Drukuj
niedziela, 25 października 2009, 0:00
Dodał: (Admin)
Jest w przydrożnych kapliczkach coś zachwycającego, co nie pozwala przejść obok nich obojętnie. Czasem owe coś każe stanąć, popatrzeć, zmówić ciche „Zdrowaś Maryjo” i dopiero pójść dalej swoją drogą. Podczas gdy wyniosłe świątynie dumnie wznoszą się ku Bożej chwale pod niebiosa, one stoją ukryte w trawie lub zaroślach – jakby lekko zawstydzone. Nikomu nie wadząc, po prostu są – cicho trwając na straży szlaków Beskidu. Dawniej służyły za schronienie turystom, gdy złapał ich deszcz lub burza. Dziś w kapliczkach goszczą co najwyżej pająki, a jednak tkwi w nich siła, dzięki której zdają się być koniecznym elementem krajobrazu. Umieszczone w nich świątki pełnią wieczną wartę, nieprzerwanie orędując u Boga, coby turysta ścieżki nie zgubił ani nogi w górach nie złamał i mógł szczęśliwie wrócić do domu.
Wędrując po beskidzkich ścieżkach, łatwo spotkać po drodze kapliczki: maleńkie, przypominające budki dla ptaków albo większe, podobne do małych domków. Inne stoją na baczność jak pomniki, a niektóre są tylko obrazkami powieszonymi na drzewach, strojnymi w polne kwiaty. Skąd się ich tyle wzięło? Nic dziwnego, skoro Beskid zamieszkiwali bogobojni ludzie, a fortuna nie zawsze była przychylna tym górom. Za szczęśliwy powrót syna z Ameryki, że mąż wrócił z wojny, że plony były i żniwa się udały lub za przetrwanie burzy – za wszystko Bogu trzeba podziękować. A jak piękniej wyrazić wdzięczność, niż stawiając kapliczkę? Niektóre z nich mają po sto lat i więcej, toteż niejedno już widziały. Ludzie żyli i umierali, z wielu miejsc zostali przepędzeni. Świątki w kapliczkach, jeśli nie podzieliły losu wygnanych, niezmiennie modliły się za nich, a szczególnie za tych, w czyjej intencji zostały powołane do służby.
Praca konkursowa 2009
Praca konkursowa 2009
Autor: Adam Halicki
Bieszczady to także Beskidy, jak najbardziej, dlatego na ich dzikich płajach także przystanęło sporo kapliczek. Właśnie w tych górach, przy ścieżce prowadzącej z Ustrzyk Górnych na Połoninę Caryńską, jest kapliczka, na którą wystarczy spojrzeć, by się nią zachwycić. I trzeba być bardzo ostrożnym; najlepiej przemknąć obok, odwracając głowę, jeśli się nie chce przez resztę życia szukać podobnej, by się ostatecznie przekonać, że drugiej tak pięknej nie ma. Sama postąpiłam dokładnie odwrotnie: gdy pierwszy raz zobaczyłam Maryję w drewnianej budce zatopionej w bujnej zieleni, stałam i patrzyłam, nie mogąc zrobić kroku czy to w górę, czy w dół. Wiedziałam, że to miejsce jest szczególne. Jakiś czas później miałam się o tym przekonać. A sama kapliczka? niepozorna, skromna, a tak bardzo dostojna, bieszczadzka. Stojąca pod gontowym daszkiem Maryja zdaje się uśmiechać do zmęczonych turystów, mówiąc im, że już niedaleko. Kapliczka stoi pod lasem z prawej strony ścieżki – jeśli się idzie w górę, na połoninę. Kto i kiedy ją tam postawił? Stara, drewniana budka stoi na trochę się już rozsypującym, kamiennym cokole. W podobnym stanie znajduje się wyłożona kamieniami ścieżka, częściowo zarośnięta trawą, oraz mocno sfatygowana, drewniana ławeczka. Daszek kapliczki został pokryty gontem, a gont – połaciami mchu. W środku, pośród sztucznych kwiatów, stoi sporych rozmiarów figura Maryi. Kwiaty dość często są zmieniane i zawsze cieszą oko świeżą kompozycją – znak, że o kapliczkę wciąż dbają dobrzy ludzie. Maryja, stojąca na kamiennej podłodze dokładnie pod kalenicą, ma postać młodej, pięknej kobiety w białej sukni i błękitnym płaszczu. Rozłożone ręce spleciono jej różańcem. To na nim pewnie modli się za wędrowców wspinających się w górę i schodzących z połoniny. Cieszy się, gdy ktoś przed nią przystanie, życzy mu szczęśliwej drogi i niepostrzeżenie przesuwa w palcach paciorki. Maryi z leśnej kapliczki zawdzięczam szczęśliwy finał pewnego przykrego zdarzenia. Rok temu bawiłam w Bieszczadach wraz z grupką przyjaciół. Chadzaliśmy mniej lub bardziej wytartymi ścieżkami, a któregoś dnia zawędrowaliśmy na Połoninę Caryńską. Przyjemnie było zauważyć nową kompozycję sztucznych kwiatów u stóp Panienki z kapliczki. Po wycieczce, już w dolinie, okazało się, że nie mam w plecaku portfela. Musiałam zgubić go gdzieś po drodze, więc – myślałam – pewnie leży pod jakimś kamieniem lub gdzieś w trawie i szukaj wiatru w polu. W podobnych chwilach załamania (gdy traci się nagle wszystkie pieniądze) najłatwiej się rozpłakać, więc płakałam długo i intensywnie. Zawsze to trochę lżej, gdy się człowiek zwróci do kogoś o pomoc, więc prosiłam o wsparcie Maryję, św. Antoniego i wszystkie zastępy Bieszczadzkich Aniołów. Rankiem przyjaciele zaproponowali, że jeszcze raz przejdziemy Połoninę Caryńską, żeby zajrzeć pod każdy kamień. Nie uszliśmy jednak daleko, gdy rozdzwonił się telefon. Nieznajoma osoba znalazła portfel i chciała mi go koniecznie zwrócić. Bez znaleźnego, bez zbędnych wyjaśnień, za to z całą zawartością – a wszystko za sprawą cudownego przypadku. A że przypadek to to, co przypada od Boga, nie mogło być mowy o zwykłym zbiegu okoliczności. Okazało się, że w portfelu, oprócz pieniędzy i wielu różnych fiszek, znajdowała się wizytówka pewnego księdza, starego znajomego, o której istnieniu zdążyłam zapomnieć. Pani, która oddała mi zgubę, skontaktowała się z owym księdzem, a gdy podał jej mój numer telefonu – ze mną. Od tamtej pory wiem, że w Bieszczadach można spotkać tylko dobrych ludzi. Minął ponad rok, a wciąż przechowuję w pamięci tamto zdarzenie. Madonna z krytej gontem kapliczki troszczy się o przyjeżdżających w Bieszczady, a szczególnie o odwiedzających jej leśny zakątek. Wspierają ją liczne Bieszczadzkie Anioły, które na dany sygnał przeczesują trawiaste połoniny i odnajdują zguby, które diabeł nakrył ogonem. Potem podsuwają je dobrym ludziom, a ci już wiedzą, co z nimi zrobić. Podczas tegorocznych wakacji wędrowałam przez różne partie Beskidów z dwojgiem bliskich mi ludzi – przyjaciółmi w życiu i niezawodnymi towarzyszami podczas wędrówek. Opuszczaliśmy akurat Rytro i wspinaliśmy się na Pasmo Jaworzyny w malowniczym Beskidzie Sądeckim. Historia, która nam się przydarzyła, była szczęśliwie zakończoną przygodą, którą z kapliczką i krzyżem wiążą jedynie przypuszczenia i moja wyobraźnia. A jednak, pomimo wątpliwości, coś nie pozwala mi uwierzyć, że to był jedynie zbieg okoliczności. Gdy schodziliśmy z Pasma Radziejowej, słońce świeciło nam w twarze. Było jasno, ciepło i parno, dlatego w Rytrze mieliśmy przyjemny postój z chłodną wodą i lodami. Niemal bezchmurne niebo nie zapowiadało zmian przynajmniej do wieczora. Gdy zaczęliśmy wchodzić na grzbiet po drugiej stronie Popradu, zerwał się wiatr, a z nieba zaczęły spadać drobne krople deszczu. Uzbrojeni w kurtki, pokrowce, a nawet parasole niewiele sobie robiliśmy z przelotnego – naszym zdaniem – deszczu. Wkrótce z nieba, które niewiarygodnie szybko przykryło się ciemnymi chmurami, dały się słyszeć ciche pomruki. Burza. Na pewno rozsądniej i bezpieczniej byłoby zawrócić w dolinę i przeczekać, ale do schroniska była długa droga, której żadne z nas nie chciało pokonywać po ciemku. W takiej sytuacji daliśmy wiarę własnym prognozom i zapewnialiśmy się nawzajem, że burza na pewno przejdzie bokiem i dalej pięliśmy się w górę. Jak można było przewidzieć, padające z rzadka krople deszczu szybko zmieniły się w ulewę, a odległe pomruki w całkiem bliskie grzmoty i błyskawice. Burza w górach to nie przelewki, nawet w łagodnym Beskidzie Sądeckim. Zawsze grozi niebezpieczeństwem, przed którym ostrzegają ratownicy. Jednak nie cofnęliśmy się, ponieważ droga powrotna oznaczała spłynięcie wraz z rzeką błota, co również było ryzykowne. W największym deszczu, po łydki w błocie, szliśmy wciąż pod górę, a wielkie jak groch krople wpadały nam za kołnierze. Dopiero w takich chwilach docenia się ciepło kuchni i kubek gorącej herbaty. Burza była wprost nad nami, a walące pioruny w każdej chwili mogły obrać za cel trzy objuczone plecakami postaci, które, nie wiedzieć czemu, brnęły wprzód po rozmytej ścieżce. Nie myślałam wtedy o zabłoconym plecaku, przemoczonych butach, śliskiej nawierzchni ani o drodze, która nam jeszcze została. Skupiając się na burzy, mruczałam pod nosem wszelkie znane mi modlitwy do wszystkich świętych, jakich zdołałam sobie przypomnieć. W końcu weszliśmy na grzbiet, a burza wreszcie ustąpiła. Znowu nam się udało. Po mniej więcej kilkunastu minutach dotarliśmy do dużego, drewnianego krzyża, obok którego wzniesiono kamienną grotę z figurami Świętej Rodziny. Miejsce nie wyglądało, jakby je urządzono w podzięce np. za uratowanie życia. Wręcz przeciwnie, było poświęcone pamięci dwojga tragicznie zmarłych ludzi. Napis na krzyżu głosił, że młode małżeństwo (imion niestety nie pamiętam) w 1963 r. zginęło tam od uderzenia pioruna. Młodzi mieli nieco ponad 20 lat. Cisza; całą naszą trójkę na kilka chwil zamurowało. Szczęście, że doszliśmy do miejsca pamiętającego tragedię już po burzy. W przeciwnym razie padłby na nas blady strach, a za nami była zbyt długa droga, żeby zawrócić. Dlaczego oni zginęli, a my nie? Przecież burza przetoczyła się wprost nad nami. Nie mogłam pozbyć się wrażenia, że właśnie otarłam się o śmierć. Czy wyjście z burzy bez szwanku należy sprowadzać do prostej antynomii: my mieliśmy szczęście – oni pecha? Podczas dalszej wędrówki, a potem jeszcze w schronisku, nie mogłam przegnać z głowy natrętnych myśli. Mogło być różnie; czy życie zawdzięczam przypadkowi, czy raczej czyjejś opiece? Być może Beskid nie potrzebuje więcej ofiar i ktoś na górze czuwa, by pioruny w tym miejscu trzymały się od turystów z daleka. A może to wyrzeźbiona w drewnie Święta Rodzina modli się wspólnie przy niewidocznym stole, by inne młode osoby nie podzieliły losu tych, które upamiętnia krzyż. Jedni będą pukać się w czoło, inni wzruszą ramionami, ale myślę, że nic nie dzieje się przypadkowo. Wiem, że ktoś wówczas nad nami czuwał; wiem też, że gdy zaczyna grzmieć, lepiej zostać w dolinie. Dobrze mieć w górach miejsca, do których chce się wracać, a takimi są bez wątpienia kapliczki. Szczególnie takie, z którymi wiążą się przeżycia, o trzeba koniecznie opowiedzieć. Jest jednak mnóstwo miejsc, które mają swoje własne historie. Może kiedyś zdarzył tam się cud? Część z tych opowieści jest znana, część jest owiana legendą, a o niektórych pewnie nikt nigdy nie słyszał. Szczególne kapliczki powinny być ukryte, najlepiej głęboko w lesie, by nie trafiali do nich nieodpowiedni ludzie, którzy nie wiedzą, jak się zachować. Do wyjątkowych miejsc powinni móc dotrzeć wytrwali, którzy odnieśliby się do nich z szacunkiem. Trzeba dać wiarę, że owe sądy nie są bezpodstawne. Była kiedyś w Bieszczadach, niedaleko Żubraczego, schowana pośród lasu wieś Balnica. Gdy idzie się drogą wzdłuż dawnej wsi, łatwo sobie wyobrazić rzędy domów, gospodarstwa, a nawet okazałą cerkiew. Gdzieniegdzie ostały się jeszcze przydrożne krzyże i owocowe drzewa, ale poza tym nie ma śladu po ludzkiej bytności. Przez Balnicę płynie rzeczka o tej samej nazwie, nad którą, w głębi lasu, znajduje się zabytkowa kapliczka. Wzniesiono ją dawno temu obok cudownego źródełka. Według legendy odkrył je ślepy starzec, który wędrował po wsiach, prosząc o kubek wody i kromkę chleba. Pewnego lata okolicę nawiedziła tak potworna susza, że mieszkańcy nie mogli ani dzieci umyć, ani bydła napoić. I jak tu dać wody żebrakowi, skoro się jej zwyczajnie nie ma? Wtedy ślepiec, mając słuch ostrzejszy od innych, usłyszał w lesie cichy szmer pod skałami. Po jego wskazówkach ludzie dokopali się do źródła, z którego woda, gdy się jej napiło, cudownym sposobem leczyła wszelkie dolegliwości. Postanowiono przy źródle wybudować kapliczkę i poświęcić ją Matce Bożej, coby złe moce nie miały dostępu do wody. Jak uradzono, tak zrobiono i odtąd Najświętsza Maryja Panna opiekuje się cichym zakątkiem nad Balnicą. Los bywa okrutny, tak więc na mieszkańców Balnicy, jak i wielu bieszczadzkich miejscowości, w 1946 r. spadło nieszczęście w postaci wysiedlenia i zniszczenia domostw. Kapliczka pozostawiona swojemu losowi z czasem popadła w ruinę. Dziś na szczęście można ją podziwiać w całej okazałości, ponieważ została wyremontowana przez wolontariuszy ze Stowarzyszenia Magurycz. Żeby znaleźć balnicką kapliczkę, należy wejść na ścieżkę prowadzącą w las po lewej stronie drogi (jeśli się idzie w kierunku Żubraczego). Po przejściu przez zarośla i mostek na rzece Balnicy trafia się na dróżkę prowadzącą do cudownego źródełka. Nieco powyżej znajduje się płaski teren otoczony niskim, kamiennym parkanem. Rośnie na nim kilka drzew, a po środku stoi okazała kapliczka. Niewielki budynek wzniesiono z cegły. Blaszany, kopulasty dach z krzyżem na samej górze mieni się w słońcu, jakby był wykonany ze srebra lub złota. Zwieńczone delikatnym łukiem wejście prowadzi do przestronnego pomieszczenia, w którym bez trudu zmieściłoby się dziesięć osób. W środku jest prawie pusto, jedynie na ścianach wiszą wizerunki świętych, a w centralnym punkcie napisana na kawałku drewna ikona przedstawiająca uśmiechniętą Matkę Boską. Dobrzy ludzie zatroszczyli się tak o kapliczkę, jak o świeże kwiaty przed ikoną, by spoglądająca z niej Madonna znów mogła mieszkać w godnych warunkach. W tak zacisznym miejscu można by spędzić cudowne chwile, odpoczywając w cieniu drzew i smakując wodę ze źródełka – kto wie, może pomimo upływu lat nadal leczy dolegliwości? Można by odwiedzić Maryję w jej cichej kapliczce, zapytać o zdrowie i westchnąć do Boga. Takie były moje oczekiwania, gdy tego lata wraz z nieodłącznym kompanem szukałam drogi do źródła. Bardzo chciałam osobiście przeżyć spotkanie z legendą, na własnej skórze przeżyć radość, która towarzyszyła mieszkańcom Balnicy po odkryciu zdroju. Niestety, na miejscu – zamiast upragnionej ciszy – spotkaliśmy gromadkę turystów, którzy wyglądali, jakby byli na plaży, a nie w miejscu uświęconym tradycją i owianym legendą. Dwaj panowie żywo dyskutowali, popijając piwo z puszek. Ciekawe, czy później trafiły one do kosza na śmieci? Ich roznegliżowane towarzyszki opalały się na kocyku, wymieniając się plotkami. W przeciwieństwie do panów siedziały w pewnym oddaleniu od kapliczki – z pewnością nie chciały, żeby zasłaniała im słońce. Wycieczka straciła swój urok, choć zakątek rzeczywiście był piękny. W takich okolicznościach ani cudowna woda szczególnie nie smakowała, ani Matka Boska nie była zbyt rozmowna. Turyści zakłócili mój odbiór starej opowieści, zupełnie odarli ją z magii, jaką spodziewałam się poczuć. Nieuszanowanie wyjątkowego miejsca sprawiło, że piękna legenda o wodzie czyniącej cuda i opiece Maryi została brutalnie sprowadzona do profanum. Gdy wędruję po górach, stopy bardzo często same prowadzą mnie na wschód, w Bieszczady. Tam nawet plecak wydaje się lżejszy, a nogi jakby mniej bolą. W Bieszczadach zostało moje serce, w drewnianej kapliczce przy Madonnie przesuwającej powoli paciorki różańca. Jednak piękne kapliczki można spotkać wszędzie, jak Beskid długi i szeroki. Mieszkańcy małych świątynek stale mają coś do zrobienia, bo i turystów dużo, i zawsze jest kogo polecić Bożej opiece. Kapliczki-orędowniczki. Narodzone w drewnie małe Maryjki nieustannie modlą się do Boga, prosząc o wszystko, co potrzebne wędrowcom. O słoneczną pogodę, wygodne buty, bezpieczne zejścia w doliny i miłe wspomnienia po powrocie do domów. Czasem świątki, porozumiawszy się z sobą, zapraszają przechodniów, by przystanęli przy nich na chwilę. Trzeba tylko się zatrzymać, a na pewno się je usłyszy. Niemożliwe? W omszałym drewnie i odpadającym tynku kapliczek kryje się wielka siła, trzeba się jednak na nią otworzyć i po prostu uwierzyć. Gdy będziesz w górach, nie przechodź obojętnie obok samotnych kapliczek. Nie zatrzymuj się tylko po to, by zrobić zdjęcie i zaraz odejść. Ich piękno nie pozwoli się zamknąć w kilku kilobajtach. Zatrzymaj się, zdejmij plecak, napij się wody i odpocznij. Patrz, podziwiaj, a może uda Ci się zobaczyć uśmiech na twarzy Maryi, dostrzec ruch powiek u świątka czy podsłuchać Świętą Rodzinę, jak szepcze słowa modlitwy przy wspólnym stole. Wystarczy otworzyć szerzej oczy, a zobaczy się więcej. Z gór możesz wrócić z albumem zdjęć, głową pełną wspomnień i odciskami na stopach, ale serce zostaw w jednej z przydrożnych kapliczek.

autor: Joanna Stachowiak